
O wątkach historycznych, sytuacji bieżącej i wizji rozwoju firmy rozmawiamy z Mariuszem Golcem, prezesem zarządu Wielton SA.

„Samochody Specjalne”: Początki firmy to małe przedsiębiorstwo przedłużające naczepy, teraz Wielton jest czołowym producentem w Europie. Jak przez lata ewoluowała koncepcja rozwoju, jakie były punkty zwrotne w historii?
Mariusz Golec: Od samego początku mojej obecności w firmie dążyliśmy do tego, by stać się dużym przedsiębiorstwem. Taką wizję miał ówczesny prezes, Krzysztof Tylkowski. Po jej realizacji dążyliśmy do osiągnięcia pozycji lidera rynku w Polsce. Niemal naturalną konsekwencją było to, że chcieliśmy stać się znaczącym graczem w Europie. Przełomowy moment firmy to dołączenie braci Pawła i Mariusza Szataniaków, którzy wnieśli do Wieltonu nową wizję budowania czegoś dużego, na skalę międzynarodową.
Tego, że z firmy małej, lokalnej, staniemy się czołowym producentem europejskim, wielu mogło nie przewidzieć. Każdy myślał o rozwoju, ale 20 lat temu zakup Fruehaufa był nie do pomyślenia. Czas płynie, otoczenie się zmienia, a my rozwijamy się konsekwentnie mimo przeciwności, które po drodze się pojawiają. Były kryzysy, zastój na rynku, na przykład kryzys roku 2002, czy wielki kryzys lat 2008–2010. Mimo wszystko Wielton cały czas się rozwijał.
Czy to znaczy, że historyczny rozwój firmy Wielton oznaczał podejmowanie po drodze ryzykownych decyzji?
Musieliśmy mieć odwagę w podejmowaniu decyzji. Gdyby nie ona, nie bylibyśmy tu, gdzie jesteśmy teraz. W naszej historii zdarzały się momenty trudne, inwestowaliśmy, podchodząc z sercem, angażując się w realizację planów, budując coraz większą firmę. Oczywiście pieniądze miały znaczenie, ale one się pojawiały niejako „przy okazji”, ważniejsza była i pozostaje chęć budowania.
Kiedy Mariusz Golec zdał sobie sprawę z tego, że pracuje w firmie, która już coś może i sporo znaczy na rynku – nie tylko polskim, ale i europejskim?
Ja – Mariusz Golec – nawet jako długoletni wiceprezes firmy odpowiedzialny za część techniczną, długo nie zdawałem sobie sprawy z wielkości firmy. Wszyscy po prostu pracowaliśmy nad nowymi produktami, odwiedzaliśmy targi, obserwowaliśmy konkurencję, oczywiście chcieliśmy być od nich lepsi. Jednak długo nie zdawałem sobie sprawy z naszej siły i tak naprawdę poczułem ją dopiero jakieś dwa lata temu, gdy zaczęły się rozmowy o przejęciach. Rok temu byłem już pewien, że możemy wiele. Dawniej była duma, walka o to, aby być większym, ale cały czas byliśmy jednak firmą lokalną, umiejscowioną w Polsce, z dużymi problemami, aby wyjść na zewnątrz. Wówczas rynek niemiecki był trudniejszy – z technicznego i nawet sprzedażowego punktu widzenia. Dzisiaj, od dobrych 2–3 lat, jesteśmy obecni na rynku niemieckim, austriackim czy szwajcarskim. Do pokonania są jedynie pewne bariery organizacyjne, które jesteśmy w stanie dzisiaj, mając tę siłę, którą mamy, przełamywać.
Czy w historii firmy były jakieś momenty zwątpienia, obawa, że sięgacie za daleko?
Przełomowym momentem było wejście na giełdę. Po raz pierwszy firma Wielton pozyskała środki na inwestycje w infrastrukturę i w technologię. Ryzyko inwestycyjne stało się zdecydowanie mniejsze. Również dzięki temu przetrwaliśmy kryzys. Utrzymaliśmy firmę, wprowadziliśmy nowe produkty, uruchomiliśmy dział agro. Gdyby nie pozyskane na inwestycje środki, mogło być znacznie gorzej.
Czy bycie spółką notowaną na giełdzie nie zmusza Was do innego działania niż dawniej? Stajecie się powoli korporacją…
Tak, przede wszystkim musimy być transparentni, jeśli chodzi o podejmowane działania finansowe. Dbamy o przejrzystość i zrozumiałość naszych decyzji przez inwestorów. Mamy konkretne plany, pracujemy nad nowymi produktami, choć transparentność otwiera konkurencji drogę do lepszego obserwowania naszych działań. Zaletą jest możliwość pozyskania środków na inwestycje z giełdy. Bycie na niej obecnym oznacza również inny sposób zarządzania firmą, np. okresowość sprawozdań, która przekłada się na jeszcze większe uporządkowanie i systematyczność działań.